Świadectwo 22.
Adamczyk Czesława.
Warszawa ul. Nadrzeczna
W 1952 r. moja 8 miesięczna córeczka Elżunia Adamczyk zachorowała bardzo poważnie. Dziecko miało biegunkę i wymioty. Niknęło w oczach. Wezwany lekarz stwierdził zatrucie. Stan zdrowia dziecka pogarszał się dosłownie z godziny na godzinę. Wtedy oboje z mężem pojechaliśmy z dzieckiem do bardzo słynnej w tych latach doktór (nie pamiętam dokładnie jej nazwiska, chyba dr Roszkowska), która przyjmowała prywatnie w swoim Gabinecie mieszczącym się przy ul. Wilczej róg Marszałkowskiej. Lekarz przepisała leki z adnotacją bardzo pilne na recepcie. W aptece rzeczywiście zrobiono nam te lekarstwa dosłownie na poczekaniu, ale dziecko nie przyjmowało już tych lekarstw. (Po wlaniu do buzi natychmiast zwracało). Kiedy przechodzący ulicą, znajomy nasz-lekarz zobaczył mnie, zrozpaczoną i zapłakaną, i kiedy dowiedział się o przyczynie mojej rozpaczy, wszedł do mojego domu. Zobaczył chore dziecko, wziął do ręki leki, które dziecko zwracało. Stwierdził, że bardzo dobrze się stało, że dziecko nie przyjmuje tych leków, ponieważ są one zbyt silne (powiedział dosłownie, że jest to "końska dawka") i żeby ich dziecku nie podawać. Ponieważ doktór ten jest internistą, a nie pediatrą a stan, w którym znalazł moje dziecko uważał jak mi potem powiedział za beznadziejny, napisał list polecający, do swego kolegi dr med. Michałowskiego, który był w tym czasie ordynatorem szpitala dziecięcego na Woli. Powiedział, żebym natychmiast z dzieckiem tam jechała. Oboje z mężem zabraliśmy dziecko i pojechaliśmy do szpitala. Ponieważ nasz samochód był zepsuty, pojechaliśmy autobusem. Kiedy ja kupowałam w kiosku "Ruchu" bilety, do męża trzymającego dziecko, podeszła znajoma pani i orzekła że nie powinniśmy dziecka oddawać do szpitala, bo to już nie pomoże. A lepiej niech dziecko umrze w domu. Lekarz dyżurny, który przyjmował dziecko, widząc moją rozpacz nic przy mnie nie mówił. Ale poprosił mego męża na chwilę na bok. Kiedy pytałam męża o czym mówili, powiedział, że lekarz informował go, że może przychodzić do szpitala codziennie i w jakich godzinach. Jak się potem dowiedziałam lekarz powiedział mu, że właściwie to on nie powinien przyjąć dziecka do szpitala, ponieważ dziecko jest w takim stanie, że nic mu już nie pomoże. Oraz żeby był przygotowany na najgorsze, uważał że dziecko nie wyżyje do rana i że przyjął je do szpitala ze względu na list polecający, kiedy wróciliśmy do domu było już bardzo późno, około godz. 22 postanowiliśmy wraz z mamą mego męża pójść natychmiast do Kapliczki do Matki Bożej i tam szukać ratunku. W Kaplicy modliliśmy się razem z panią, która tam była (sprzątała Kaplicę). Następnego dnia rano mąż pojechał do szpitala sam. Wiedząc, że jestem chora na serce, nie pozwolił mi jechać razem z sobą, bo sądził że dziecko nie żyje. Okazało się, że dobrze, że nie pojechałam do szpitala, bo mąż mój czekając na lekarza dyżurnego, zauważył pielęgniarza który w białym prześcieradełku niósł zwłoki dziecka. Kiedy podszedł do niego, to człowiek ten powiedział mu że są to zwłoki dziewczynki, o nazwisku Adamczyk. Mój mąż chciał koniecznie zobaczyć dziecko, ale człowiek ten odmówił mu kategorycznie. Wtedy mój mąż powiedział, że jest ojcem tego dziecka. Okazało się jednak, że zmarła dziewczynka była córeczką lekarza i zbiegiem okoliczności miała to samo nazwisko - Adamczyk, imię tylko miała inne - Wanda. Po tym przykrym incydencie, mąż spotkał się z lekarzem (tym samym, który przyjmował dziecko do szpitala), który orzekł, że jest zaskoczony stanem zdrowia dziecka. Powiedział mężowi, że pomiędzy godz. 22 a 23-cią stan zdrowia dziecka radykalnie się poprawił, użył wyrażenia, że nastąpiła taka poprawa jakby „przewrócił kartę książki” i że bardzo żałował, że nie mógł nas powiadomić o tym, zwłaszcza, że sam powiedział, że dziecko jest w takim stanie, że jego godziny są policzone. Córeczka moja w szpitalu miała rzeczywiście bardzo dobrą opiekę - jak nas poinformował lekarz miała trzy transfuzje oraz inne leki zagraniczne. Ale ja i cała moja rodzina jesteśmy głęboko przekonani, że to, że ona żyje zawdzięczamy Matce Bożej Siekierkowskiej. Od tamtego faktu, w każdej trudnej sytuacji życiowej z ufnością biegnę do Kaplicy i tam modlę się do Matki Boskiej, prosząc o potrzebne mi łaski.
/-/ C. Adamczyk